Na spotkania w sprawie pracy poszłam trzykrotnie. Za czwartym razem praca przyszła po mnie albo precyzyjniej, z propozycją spotkałam się na neutralnym gruncie hotelowej kawiarni, więc to się nie liczy.
Do debiutu przygotowałam się starannie wiedząc, że praca kelnerki wymaga solidnego CV w którym udokumentuję wykształcenie, znajomość języków, nienaganny uśmiech oraz wdzięk osobisty. Rozmówca, kierownik zmiany, był zachwycony. Pracę dostałam od ręki. Przez tydzień próbowałam z mokrej szmaty wycisnąć obiecane morze napiwków. Slalom pomiędzy łapami próbujących chwycić za mój tyłek podpitych wczasowiczów rozchwiał horyzont niczym podczas jesiennego sztormu a przecież był lipiec. Kariera kelnerki rozwijała się doskonale. Skóra na dłoniach zaczęła przypominać skórę australijskiej ropuchym. Nauczyłam się oszukiwać na drinkach, przycinać na wydawaniu reszty i zakładać plaster na piętę przed wlożeniem szpilek, będących zdaniem kierownika nieodłącznym atrybutem kelnerki a zdaniem naszym dowodem, że realizuje chore fantazje, bo żona mu nie daje. Po nie spełna dwóch tygodniach okazało się, że widok kobiecych nóg w szpilkach stanowi jedynie przystawkę a na mnie czeka awans do roli dania głównego. Benefit w postaci życzliwego uśmiechu w zamian za zrobienie laski w samochodzie umiarkowanie mi odpowiadał, więc odłożyłam ścierkę, zdjęłam szpilki, dopisałam w CV nowy punkt i udałam się na następną rozmowę.
Ponownie języki, wykształcenie, doświadczenie i liczby. Kolumny liczb. Szeregi karnej armii rozwinietej na przedpolu arkusza kalkulacyjnego. Wbijałam liczby od ósmej do siedemnastej z przerwą na obiad i sześcioma przerwami na kawę, plotki i papierosa. Jako najmłodsza w zespole nie musiałam zastanawiać się nad sensem pracy. Jedynka, dwójka, trójka, czwórka musiały trafić na swoje miejsce, ani za nisko, ani zbyt wysoko. Praca idealna, przypominajaca kręcenie młynkiem modlitewnym. Liczby mają harmonię a pozbawione znaczeń nawet piękno. Nie zarabiałam dużo. Po miesiącu pozwolono na nadgodziny. Coraz szybciej zasypiajace słońce żegnałam wystukanym na dobranoc siedem, pięć, dwa, cztery, przecinek dwa, jeden, osiem, enter, trzy, siedem, dziewięć … Idyllę przerwał rzucony na moje biurko segregator i wyciągniety z rozporka kutas. Roześmiałam się i szansa na karierę głównej księgowej prysnęła.
Za trzecim razem nie wzięłam CV. Wspomniałam o językach. Naturalny francuski odebrano jako plus. Pytań o grecki i hiszpański nie zrozumiałam. Temat excela nie wypłynął. Doceniono komunikatywność. Pięć godzin później kołysząc się niezdarnie na szpilkach odprowadziłam pierwszego klienta do drzwi. Na pewno wrócę do ciebie powiedział wychodząc. Nie wrócił, ale nie miało to wtedy znaczenia.